Archiwalna Strona. Przez ostatnie lata strona nie aktualizowana, informacje tu prezentowane są nie aktualne.
PIESZA PIELGRZYMKA ARCHIDIECEZJI GNIEŹNIEŃSKIEJ NA JASNĄ GÓRĘ Grupa Biało - Czerwona |
Strona główna :: Zdjęcia :: Śpiewnik :: Księga gości :: Kontakt |
BIAŁO - CZERWONA
|
Konferencje - 3 sierpnia, piątekPOWOŁANI DO ŻYCIA W STANIE WOLNYM BRYGADA DO ZADAŃ SPECJALNYCH Pytajmy najpierw: Czy istnieje powołanie do życia w stanie wolnym...? Mówią: "powołanie do samotności". Nie chcę się z tym zgodzić. Kto chce, niech polemizuje... Po pierwsze: w Księdze Rodzaju Bóg mówi, że "nie jest dobrze, żeby człowiek był sam". "Nie jest dobrze". Po drugie: w zasadzie w żadnym powołaniu nigdy człowiek nie zostaje sam. W małżeństwie są we dwoje, w życiu zakonnym - we wspólnocie, w kapłaństwie - na służbie Kościoła, a mnisi, którzy dostają zgodę na tzw. rekluzję, czyli opuszczenie wspólnoty i życia na całkowitej pustelni wykazać się muszą wielką zażyłością z Chrystusem - tak wielką, że nawet będąc sami, nie będą samotni. Po trzecie: czy Bóg może powoływać, zaprzeczając swoim własnym słowom, wypowiedzianym przy stworzeniu...? Nie byłby Bogiem, gdyby był tak nielogiczny... Człowiek nie jest powołany do samotności. Samotność rodzi egoizm. I jeżeli mówić tu można o jakimkolwiek powołaniu, to jedynie o powołaniu do życia w stanie wolnym. Do tego, żeby nie składając żadnej przysięgi i żadnego ślubu, żyć w świecie.
Teraz trzeba spojrzeć na świat. Kiedyś bycie starą panną było stygmatem. Wstydem dla całej rodziny i hańbą dla ojca tej, której nikt nie chciał. Co więcej - całkiem konkretnym problemem, bo taką nieudaną córkę trzeba było utrzymywać nie tylko do zamążpójścia, ale aż do śmierci. Dziś kwitnie kultura singli. Przed ołtarzem stają coraz starsi ludzie. Im większe miasto, im wyższe wykształcenie - tym więcej takich, którzy pozostają - właśnie... Sami? Samotni? Pewnie najbardziej pasuje tu to zaczerpnięte z angielskiego słówko "single", "pojedynczy". Czy to, co obserwujemy, to powołanie? Czy ludzie ci to nie są po prostu rozpuszczone dzieci wyżu demograficznego? Które mają swoje mieszkania, swoje pieniądze, wakacje w ciepłych krajach i nawyki, z których nie chce im się rezygnować? Na pewno nie po to, żeby iść na kompromisy z drugim, rozpuszczonym dzieckiem demograficznego wyżu? Czy nie jest tak, że żyjemy w zepsutym społeczeństwie, a lęki przed zaangażowaniem i podjęciem decyzji "na zawsze" nazywamy powołaniem? Że mówienie to sami sobie wymyśliliśmy, bo jakoś trzeba było usankcjonować rzesze młodych, zdolnych i "bez przydziału", tych, którzy wolą być sami, albo są, bo tak im się życie ułożyło...?
W 2005 roku było w Polsce 5 milionów dorosłych ludzi, którzy nie odnaleźli swojego powołania ani w małżeństwie, ani w kapłaństwie czy zakonie. To już nie jest garstka: to są rzesze chrześcijan, którzy nie mają pewności, czy postępują zgodnie z nauką Kościoła - bo wciąż brak jest jednoznacznego określenia życia w stanie wolnym jako powołania. Kiedy przeprowadzono ankiety sprawdzające, co radzą księża takim osobom okazało się, że najczęściej sugerują oni, że "samotność jest stanem przejściowym, z którego trzeba umieć wyjść", lub radzą: "nie przejmuj się, bądź cierpliwa, jeszcze znajdziesz swoje powołanie". Tymczasem oni - wcale nie szukają! I nie znajdują potwierdzenia, że być może tak właśnie jest dla nich dobrze. Że być może tego właśnie chce Bóg. Być może ostrożność ta wcale nie wynika z niechęci do osób żyjących pojedynczo. Ostatecznie łatwo pomylić powołanie do takiego życia ze zwykłym niepowodzeniem w poszukiwaniu męża czy żon czy nawet wygodnictwem. Sprawa nie jest łatwa. Jeden z proboszczów wielkiej parafii na warszawskim Ursynowie mówił: Zastanawiam się, dlaczego takie kobiety, naprawdę fascynujące: wykształcone, samodzielne, głęboko i prawdziwie wierzące, a na dodatek piękne, nie mogą spotkać mężczyzny, z którym umiałyby zbudować więź, prowadzącą do małżeństwa. Ale im dłużej o tym myślę, tym trudniej mi sobie wyobrazić, jaki właściwie miałby być ten mężczyzna. Musiałby być co najmniej tak samo wykształcony, samodzielny, urodziwy, towarzyski i jeszcze wysportowany, obyty w świecie, religijny, umiejący budować więzi, elastyczny w spotkaniu z drugą osobą... Zalety można mnożyć. Tylko że takich ludzi na świecie nie ma, bo albo już dawno zawarli małżeństwo, albo też jawią się tacy tylko przy powierzchownym spotkaniu. Na co dzień spotyka się zupełnie innych mężczyzn. Jest wśród nich wiele osób znakomicie wyedukowanych, ale równocześnie zagubionych, delikatnych, nie znających swojej wartości, z dużymi lukami w religijnej i etycznej wiedzy, z mnóstwem kompleksów dotyczących wyglądu zewnętrznego i swoich możliwości".
Samotność, pojedynczość w świecie jest więc faktem, i żadne wielkie zdziwienia najmądrzejszych nawet księży tego faktu nie zmienią. Trzeba ją jakoś próbować odczytać i zrozumieć. Jak? Może od końca, próbując zobaczyć jej zadania...? Do czego mogą się w świecie przydać ludzie, żyjący w stanie wolnym, niekonsekrowani, nie oddani Bogu na wyłączną służbę w publicznie czy prywatnie złożonym ślubie..?
Pierwszy obrazek: święty Jan Chrzciciel z dzisiejszej Ewangelii. Czy jesteś Mesjaszem? Nie jestem. Czy jesteś Eliaszem? Nie jestem. Czy jesteś prorokiem? Nie jestem. Czemu więc chrzcisz? Bo tak trzeba. Czy jesteś matką? Nie jestem. Czy jesteś żoną? Nie jestem. Czy jesteś zakonnicą? Nie jestem. Czemu więc kochasz? Bo tak trzeba. Jan był Głosem. Nie mieścił się w żadnych ramkach, przygotowanych mu przez współczesnych. Był Inny. Bóg uczynił go ogniwem w dziele zbawienia świata. Posłużył się nim, choć świat miał go za nieużytecznego dziwaka. Może i ludźmi żyjącymi w stanie wolnym Bóg posługuje się tak, jak nie może posłużyć się nikim innym? Ileż rodzin zawaliłoby się, gdyby w pobliżu nie było dobrej ciotki, która nie mając własnych dzieci, ratuje z opresji zapracowane siostry czy braci, i pierze, sprząta i przewija ich dzieci...? Iluż księży chodziłoby głodnych, gdyby gospodyni gotować musiała mężowi i własnym dzieciom...? To nic, że to przykłady "z dolnej półki", mało intelektualne i pokazujące miejsce kobiety raczej przy garach, niż na uczelnianej katedrze. Ale kto żyje w rodzinie wie, że czasem gorąca pomidorówka podana na czas jest większą miłością, niż książka pisana latami.
Stan wolny oznacza wolność. Ale nie wolność rozumianą jako swoboda, ale bycie do dyspozycji Boga. I teraz zaryzykuję trochę karkołomną kompozycję... Bóg wolny w swojej miłości powołuje człowieka do kapłaństwa czy małżeństwa. Człowiek wolny w swojej decyzji odpowiada na to miłością, odpowiada "tak". I w tym momencie wolność człowieka i Boga zostaje ograniczona w ramach jednej drogi, ograniczona wiernością danemu słowu. I Bóg, i człowiek pozostają sobie wierni. Bóg oczekuje od kapłana, że nie stanie się niczyim mężem. Kapłan oczekuje od Boga, że nie zmieni zdania co do jego kapłaństwa. I się nie zawodzi, bo Bóg zdania nie zmienia. Kapłan pozostaje kapłanem na wieki, i Bóg jest temu wierny. Mąż pozostaje mężem do śmierci swojej lub żony - i Bóg pozostaje temu wierny. Tylko ludzie w stanie wolnym nie mają nic "na zawsze". I mogą rozumieć to jako opuszczenie przez Boga i ludzi. Ale czy nie mogą popatrzeć na siebie jak na "brygadę do zadań specjalnych"...? Jak na ludzi oddanych do dyspozycji, czekających na to, gdzie jeszcze Bóg może ich posłać...? Bo nimi właśnie i tylko nimi Bóg może posłużyć się jeszcze wszędzie! Bo księdzem Bóg nie posłuży się, jeśli gdzieś przez ludzki grzech potrzeba będzie stać się prawdziwym ojcem rodziny. Bo żoną Bóg nie posłuży się, jeśli gdzieś potrzeba będzie pilnie świętej zakonnicy. Człowieka w stanie wolnym może posłać jeszcze wszędzie. To człowiek, który zawsze jest pod ręką, gotowy jeszcze na każde wezwanie! Jeśli wszyscy jesteśmy narzędziami w ręku Boga, to być może żyjący w stanie wolnym są brzytwą, podawaną tonącym...? Ostatnią deską ratunku w sytuacji, gdzie nie można posłać tych, którzy zajęci są realizowaniem własnego powołania, którzy pracują na swojej rodzinnej, zakonnej czy kapłańskiej roli, i nie mogą z niej zejść dla doraźnego ratunku...? I nie mogą już z niej odejść, żeby zająć się zupełnie inną...? Brygada do zadań specjalnych. Ludzie, którzy mogą jeszcze wszystko. Mogą pozostać sami, ale jeśli Bóg będzie tego potrzebował, mogą i rodzinę założyć, i do klasztoru wstąpić... Ludzie wciąż do dyspozycji - najszerzej, jak to możliwe...
Ale żeby to było możliwe, trzeba o siebie dbać. O to, żeby być rzeczywiście do dyspozycji, a nie tylko dla siebie. Trzeba zrozumieć, że to właśnie jest realizacja powołania. Że to zaproszenie do miłości, a nie ucieczka od miłości. Dać sobie spokój z rozdrapywaniem swojej niezgody na to, co się dzieje. Były plany matrymonialne i się nie udało? OK, widocznie to było potrzebne. Ważne jest, czy zgadzam się na moją sytuację tu i teraz. O tę zgodę można i trzeba się modlić. Trzeba przyjąć prawdę o samotności, zgodzić się, że być może potrwa ona do końca życia. Bo samotność będzie zawsze towarzyszyła jakoś powołaniu do życia w stanie wolnym... Będzie pusty dom i będą śluby na które trzeba iść samemu. I to nigdy nie będzie oznaczać, że nie dotyczy nas miłość. I towarzyszącej powołaniu samotności nie można traktować jako swojego kalectwa. Bo co jest lepsze - życie pojedyncze przeżywane jako miłość, czy małżeństwo, którego jedyną motywacją jest lęk przed samotnością? Przekonanie, że w pojedynkę nie da się normalnie żyć? Czy takie małżeństwo nie kończy się zwykle bolesnym rozczarowaniem? Czy lepsze jest życie pojedyncze rozumiane jako miłość, czy rozbijanie cudzego małżeństwa? Czy wreszcie nie jest lepsze i mądrzejsze takie życie, niż fundowanie sobie dziecka dlatego, że instynkt do tego wzywa - i w efekcie upokarzanie go, traktowanie nowego człowieka jako zaspokojenia swoich egoistycznych potrzeb: "żeby kogoś mieć", "żeby ktoś mnie kochał". To wbrew pozorom wcale nie jest takie rzadkie, i spory procent współczesnych samotnych matek jest w tej grupie ze świadomego wyboru. Głupiego i egoistycznego wyboru. Samotność towarzysząca powołaniu do życia w stanie wolnym będzie obecna zawsze. Ale nie ma sensu szukanie na ten ból środków znieczulających. Trzeba raczej zobaczyć swoje zadania. I żyć według programu miłości. Kochać tych wszystkich, których Bóg stawia na drodze. Pocieszeniem dla tych, których samotność boli, może być wiersz Anny Kamieńskiej:
Samotność nie jest taka zła jak się wydaje Jest dobra po to aby ukryć szczęście i łzy samotność jest dobra żebyśmy mogli czasem być sami tylko z radością sami tylko z miłością tylko z morzem
Samotność jest dobra żeby nikomu nie ciążyć w drodze nie wieszać się na szyi jak order złoty z imienia żeby widzieć człowieka nie tam gdzie właśnie stoi ale gdzie jest naprawdę gdy nie rzuca cienia
Dobrze jest pamiętać że łatwo nas wszystkich policzyć ale na żadnych liczydłach nie można dodać naszych samotności Pociesz się chociaż żyjemy w tłoku Odchodzimy na pewno każdy osobno Może dlatego że On kocha w nas nas samych naszą samotność
A dla tych, którzy potrzebują konkretnych obrazów powołania do życia w stanie wolnym, dla tych, którzy chcą wiedzieć, na czym to polega - pewnie najlepiej oddać głos patronce dzisiejszego dnia, błogosławionej Natalii Tułasiewicz, która takie właśnie powołanie w sobie odkrywała. Natalia była zakochana i planowała małżeństwo. Narzeczeństwo swoje zerwała bardzo świadomie, przekonana, że nie powinna zostać żoną Jana, dla jego i swojego dobra. Wyznaczona już była nawet data ślubu. I choć często w swoich zapiskach wracała do tej konkretnej miłości - z biegiem lat odkrywała, że powołana jest do miłości dużo szerszej, niż małżeńska.
Moja miłość musi pozostać w cieniu... Natalia pokazuje wielką rzecz... Kochać tak, żeby czynić dobro, a nie zwracać na siebie uwagi. Kochać zgadzając się na to, że miłość się nie zwróci. Kochać tak, żeby nikt o tym nie wiedział. Żeby świat stawał się lepszy - nie zbierając za to laurów i nie doznając wzajemności.
"Tego roku doznaję większego niż dotychczas spokoju. Towarzystwa nie pragnę - wystarczam sobie i dom mi wystarcza. Zamążpójścia nie planuję, a wobec tego chcę sobie życie tak urządzić, by pod tym względem zrozumiałych pokus unikać, nie stwarzać ich sobie własnowolnie. Jestem potrzebna starości moich rodziców - widzę to coraz oczywiściej. Gdybym wyszła za mąż, nigdy nie mogłabym się im ofiarować w takim stopniu, jak im to naprawdę potrzebne. Kocham dzieci, ale nie mam do swojego zdrowia zaufania w tym sensie, bym się spodziewała, że będę zdrową matką. To jest sprawa zasadnicza. Obserwuję inne kobiety i obserwuję, jak widz, siebie. Żyję życiem psychicznym odrębnym. Jestem poetką - tak! Choćbym nigdy nie wydała żadnego dzieła, to określenie będzie sprawiedliwe. Bo o poezji decyduje nie słowo przecież, ale stosunek do życia - jakość przeżywania rzeczywistości i nierzeczywistości".
Byś poetką życia - to słowa, które powtarzały się w zapiskach Natalii. A jej decyzja o rezygnacji z zamążpójścia nie wynika z wygodnictwa, ale chęci opieki nad rodzicami, bycia dla nich oparciem. Jest też uwarunkowana słabym zdrowiem - Natalia przez długie lata chorowała na gruźlicę.
"Jest mi w duszy radośnie i bez zazdrości patrzę na młodych, którzy przytuleni ku sobie idą ku słońcu. Raduję się, iż ludzie żyją miłością. Być może, że jest to miłość inna od mojej, ale każda miłość otwiera duszy horyzont cudu. Bukiet bławatków urósł pokaźnie. Trzeba było wracać na ósmą do domu. Napotkani ludzie mijali mnie z źle tajonym zdziwieniem. Młoda i sama. Dlaczego sama? Dobrze mi, mimo wszystko, w tej mojej samotności. Wspominałam już w tych notatkach, że nigdy i nigdzie nie jestem sama. Wszędzie podążam z Przyjacielem Najukochańszym. To obcowanie duchów napełnia moją rzeczywistość jakąś poświatą słoneczną - nikt tego nie rozumie, komu obca jest idea codziennej Komunii św. Idąc do kapliczki modliłam się na różańcu. I szłam odważnie, bezpieczna. Wiedziałam, że nie idę sama".
Natalia mimo życia pojedynczo, w zasadzie nie doświadczała samotności. Nigdzie w jej zapiskach nie odnajdujemy ani odrobiny żalu czy skargi. Jest za to - radość. Dziwna radość, kiedy weźmie się pod uwagę, że była to dopiero pierwsza połowa XX wieku, i pewnie trudniej wtedy było być wówczas "starą panną", niż dzisiaj "singlem".
"Wiele tu korzystam, czytając i powtarzając oraz uzupełniając wiadomości naukowe. Taka praca jest moim żywiołem. I zapytuję się nieraz siebie, czy bym tak chciała wyrzec się tego wszystkiego - świata książek, dociekań, intelektualnego wysiłku dla życia rodzinnego, osobistego, które u kobiet zwykle tak bardzo ogranicza tego rodzaju możliwości. Lubię, bardzo lubię dzieci, ale teraz jakoś nigdy nie wyobrażam sobie siebie w roli matki. W czasach narzeczeństwa żyłam tymi marzeniami, kochałam je, były mi tak bardzo bliskie. Chciałam mieć dzieci, ale chciałam mieć dzieci z ukochanym człowiekiem Jankiem, dlatego żyłam myślą o naszym niedalekim małżeństwie i radowałam się, że będzie mi wolno zanurzyć się w pełni życia człowieczego na ziemi. teraz cieszę się dziećmi osób bliskich lub drogich i życzliwych, ogromnie kocham mojego pierworodnego chrześniaczka Andrzejka, ale nie mam żalu do Opatrzności, że mnie tego wszystkiego odmówiła. Gdyby mnie nikt w życiu nie pokochał, czułabym się pokrzywdzoną, zazdrościłabym na pewno innym miłości, mimo, że zazdrość nie leży w mojej naturze. Dziś nie wydaje mi się, jakoby życie przeszło obok mnie; było mi dane to, co najcenniejsze - miłość, i dlatego czuję się ubogacona".
Jedno jest pewne: od miłości nie uciekniemy w żadne powołanie. Bez miłości powołanie nie istnieje. Każdy z nas jest powołany do miłości - nawet wtedy, jeśli w tak trudny sposób, kiedy nie ma ani jednego konkretnego odbiorcy tej miłości. Tylko ta miłość jest różna: jedna domaga się dzieci, inna konfesjonału i ołtarza, jeszcze inna - książek, nauki, pracy...
"Kiedy kochałam całą mocą pierwszej miłości, mogłam się na to zdobyć, aby wszystko, całe życie podporządkować dezyderatom, co z tej miłości wynikały albo mogły w przyszłości wyniknąć. Dziś nie umiałabym tak całkowicie podporządkować życia uczuciu, więcej: świadomie nie chciałabym tego uczynić. Pokochałam swoją niezależność życiową".
Niezależność - ważny element tego powołania. I choć może brzmieć tu egoistycznie pamiętać trzeba, że motywem niezależności Natalii była służba Bogu w rodzinie, w przyjaciołach, w szkole, w której pracowała. I ta niezależność pozwoliła jej bez strachu o bliskich zaangażować się w podziemną działalność i wreszcie zginąć w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück, spalonej w krematorium w Wielką Sobotę, w ostatnich godzinach istnienia obozu, przy okazji robienia w nim "porządków". Trzeba przyznać: zupełnie inaczej wygląda w tym kontekście jej "niezależność".
"W Kościele jest nie tylko miejsce na święte matki, święte zakony, świętych kapłanów, świętych zakonników - musi być w nim także poczesne miejsce dla świętych "samotników" w tym znaczeniu, że poniechają osobistego założenia rodziny, ale nie poniechają pewnego rodzaju "istnienia" w rodzinie. To znaczy wolni o codziennych trosk i obowiązków w sensie najbardziej rodzinnym, będą się jednak starali stworzyć wokół siebie atmosferę życzliwości rodzinnej i dla najbliższych, i dla tych wszystkich, których życie ku nim skłoni. Ludzie samotni, ci co nie chcą się wiązać dyscypliną społeczności klasztornej, muszą żyć w takiej atmosferze wychowawczego altruizmu, aby uniemożliwić w sobie rozrost egoizmu, który czyha na samotników. Muszą umieć nie być samotnymi, będąc nimi w najpiękniejszym znaczeniu tego słowa. Właśnie tego typu ludzie za mało byli aktywni w życiu Kościoła. Czuli się albo nitzscheańsko wywyższeni ponad codzienność albo społecznie upośledzeni niedopełnieniem życiowym. A mają przecież kolosalne walory: swobodę ruchów, kapitał wolniejszego czasu, możność swobodnego studium, podróży. Ale po to, by to oceniać, trzeba być wolnym z wyboru, z woli, przeświadczenia. Taka wolność musi być też wolnością dziecka Bożego. I musi być oparta na sumiennie wypracowanej, cichej, ale pełnowartościowej ascezie - inaczej zawiedzie wcześniej czy później". "Należę do tych, co chcą wysługiwać sobie świętość na ziemi codziennym wysiłkiem dnia. Nie oddzielam życia najbardziej szarego od ideałów, ku którym podążam. Wszystko: pracę, rozrywkę, sen, przyjemność, jedzenie, wszystko bez wyjątku wciągam w mój program doskonalenia się. Niedawno byłam zaziębiona i kładąc się spać poprosiłam jedną z przyjaciółek o trochę wódki. Wypiłam dwa małe kieliszki doskonałej zresztą wiśniówki i bardzo mi pomogły. Nazajutrz wybieram się raniutko na Mszę św. i do Komunii św., a moja przyjaciółka na to: "Co? Przecież wczoraj piłaś wódkę". Piłam. Naturalnie, że piłam, ale o to chodzi, JAK piłam i po co. Byłam w sumieniu całkowicie spokojna. Piłam wódkę, by się wyleczyć, a nie z ciekawości czy aby zrobić sobie przyjemność".
Natalia nie tylko pisała o potrzebie samowychowania. Łatwo o tym zapomnieć w dzisiejszym zabieganym świecie. Rekolekcje parafialne odhaczamy, jeśli akurat przez przypadek przechodzimy obok kościoła. Porządne rekolekcje czy dni skupienia kończą się, gdy przestajemy być młodzieżą. A Natalia, żeby uczciwie przeżyć swoje powołanie, nie zaniedbywała regularnych rekolekcji, notując przy okazji swoje spostrzeżenia. Codziennie uczestniczyła we Mszy świętej, przyjmowała Komunię św. Wiara nie była dodatkiem do jej życia. Świadomej pracy wymagały też relacje z mężczyznami:
"Ileż pokus jeszcze dziś stwarza mi rozłąka z Jankiem. Wiele razy zapytuję siebie, dlaczego muszę być sama, gdy moi najbliżsi, podobnie jak ojciec odejdą, albo też młodsi będą całkowicie samowystarczalni. Nie mam pokus flirtu, zabawy erotycznej dla zabawy, ale łaknę zdrowego wyżycia się takiego, do jakiego uprawnia małżeństwo, jego cele, ofiary i zdobycze. I wiele mam w sobie poezji miłości. Ale ja jedna wiem najlepiej, jak mało miałabym zdrowia w małżeństwie. Dlatego rezygnuję świadomie z małżeństwa. Nie czynię nic, aby sprowokować w otoczeniu męskim stan adoracji. Rok temu w czasie wakacji uświadomiłam sobie, że gdybym chciała, mogłam zachęcić kogoś z otoczenia do zainteresowania się mną jako kobietą. Ale nie, nie chciałam".
Rezygnując z małżeństwa Natalia zwraca uwagę na to, o czym mówiliśmy wcześniej: że decyzja ta nie może być przypadkiem:
"Może się to ludziom wydawać dziwne, że tak obca myśli o małżeństwie dla siebie, nie doradzam samotności kobietom z mojego otoczenia. Dzieje się tak dlatego, że uważam, iż samotność musi być kwestią wyboru, nie przypadku, i to jeszcze wyboru nie z pobudek egoistycznych, tylko z świadomości, że w ten sposób najpełniej zrealizuję w życiu Bożą służbę". I na zakończenie już potwierdzenie intuicji o "brygadzie do zadań specjalnych". Natalia tak o tym pisała:
"Dziś wielbię Boga za to szczególnie, że mi nie pozwolił założyć własnej rodziny. Dał mi w mojej samotności cudowny dar wolności osobistej, nie dla mojej wygody, ale dlatego, bym, póki to będzie potrzebne, była podporą starości moich rodziców i opieką najbliższych, a co ważniejsze jeszcze, stanąć mogła swobodnie na każde zawołanie Boże, dokądkolwiek wzywałoby mnie ono na służbę. Mam być służebnicą Bożą miłującą, gotową na wszystko dla Boga, mam być robotnicą Bożej winnicy, a na to potrzebna jest właśnie skala wolności osobistej, którą dziś rozporządzam".
"Wojna uświadomiła mi w pełni powołanie, przed którym broniłam się w życiu ze wszystkich sił. Uznawałam bowiem tylko dwie możliwości: małżeństwo albo klasztor. Dziś wiem, że muszę być sama w życiu, bo tego chce Pan. I jest we mnie pogoda odnalezionej drogi i męstwo Boże ukazanego celu".
Bóg marzy o nas różnie. O niektórych z nas zamarzył, żebyśmy pozostawali ciągle gotowi na Jego słowo, gotowi iść zawsze i wszędzie. Pojedynczy, bez prawnie czy kościelnie uregulowanego statusu, w ciągłym zawieszeniu, w ciągłej niepewności. I kto jest wezwany do takiego życia - zobaczy w nim wielką Miłość.
ŚWIADECTWA Nie czuję się gorsza Zawsze uważałam, że rodzina jest najważniejsza i właśnie życie w rodzinie jest moim powołaniem. Nadal tak uważam, chociaż jak na razie nikogo nie pokochałam. Niespełnienie marzeń, które wydawały mi się celem i sensem życia rodzi poczucie straty, ból, smutek. Przed ostatecznym "skwaśnieniem" ratuje mnie moja pogodna natura i osobisty wysiłek - zamiast rozdrapywać rany staram się wykorzystać czas teraźniejszy. Dla siebie, dla innych, może jednak także dla współmałżonka - w końcu do osiemdziesiątki jeszcze daleko i wszystko się może zdarzyć. Cieszę się pracą zawodową, wolny czas poświęcałam na pracę, spotkania z przyjaciółmi itp. Staram się nie traktować mojej samotności jak dramatu, ale raczej żartuję ze swojej "nieudolności", z tzw. staropanieństwa, z przytyków otoczenia. Odrobina humoru bardzo ułatwia życie i świetnie broni przed złośliwościami ludzi. Nie poddaję się stereotypom i nie czuję się gorsza, tylko dlatego, że jestem bez pary. Z upływem czasu pojawiają się pokusy związania z kimś z rozsądku, albo życie w związku niesakramentalnym lub samotne wychowywanie dziecka. Wszystkie te możliwości odrzuciłam w pełni świadoma konsekwencji - samotnego życia bez miłości i macierzyństwa. Chciałam wszystko albo nic, żadnych namiastek. Nie żałuję! Życie jest piękne, także w pojedynkę. Moje uczucia macierzyńskie w pewnym sensie jednak są zaspokojone. Wprawdzie nie urodziłam dziecka, ale przelewam je na moją bratanicę, czasem na ludzi których spotykam w pracy, a także poprzez pracę na rzecz rodziny. Uważam się za dziewczynę (w końcu duch jest zawsze młody) samodzielną, która wprawdzie bardzo chętnie podzieliłaby się z kimś troską o śrubki i żarówki, nie mówiąc o uczuciach, ale na razie jestem zmuszona sama stawiać czoło życiu. Wszystkie kłopoty są zadaniem do rozwiązania. Smutki trzeba przeżyć, bo nikt nie jest od nich wolny, a radość wcześniej lub później wróci. Czy boję się samotności? Starości? Czasem tak, ale zaraz potem myślę, że przecież nie jestem sama. Mam wspaniałą rodzinę i przyjaciół. A przede wszystkim wierzę, że dobry Ojciec mnie nie opuści, cokolwiek by się zdarzyło.
Co daje Pan W swoim, ponad czterdziestoletnim życiu, przechodziłam okres buntu z powodu samotności. Chociaż "samotność" w moim przypadku nie jest właściwym określeniem, bo byli wokół mnie inni ludzie i dużo się działo. Chodzi o to, że nie miałam w sobie zgody na mój stan panieński. Pojawiało się poczucie, że jestem gorsza, że nie zasługuję na czyjąś miłość. Odczuwałam przeogromne pragnienie, aby dzielić z kimś troski i radości, być żoną i matką. To pragnienie potęgowało się zwłaszcza wtedy, gdy patrzyłam na małżonków szczęśliwych, żyjących w zgodzie. Zazdrościłam im, że mają siebie. Ale widziałam również wokół siebie wiele osób nieszczęśliwych w małżeństwie. I tak powoli pryskała iluzja, że życie w małżeństwie to szczęście, a w pojedynkę to nieszczęście. Dziś mogę powiedzieć, że mnie to nie boli. I to nie jest żadną moją zasługą. Przedstawiałam Panu Bogu swoje plany, własną wizję życia i mówiłam Mu o tym, co czuję - że generalnie jest mi źle. No i mnie uleczył :) Nie znaczy to, że już nie mam pragnień "prorodzinnych" - to naturalne, że je mam. On wyprostował we mnie to krzywe myślenie. Nadal uważam, że nie zasługuję na miłość, na Jego miłość. Ale dostrzegam wiele znaków, że mnie kocha, że jest przy mnie. Ta świadomość nie rodzi frustracji, tylko radość i wdzięczność. A to mnie mobilizuje do podejmowania różnych inicjatyw i przede wszystkim dodaje odwagi przy trudnych wyborach (np. zmiana pracy i mieszkania). Bóg przychodzi do każdego człowieka z konkretną propozycją, z konkretnym planem (jak do Maryi). Ale najtrudniej jest uwierzyć, że to, co Pan Bóg daje, JEST NAJLEPSZE. Każda droga życia, czy każda sytuacja jest łaską, bo może do Niego prowadzić.
|
|